środa, 28 stycznia 2015

Wschód

         
           Nie wiadomo, po co się wyjeżdża. Wszystko jest zbyt męczące, by nazwać to przyjemnością. Sraczka, udar słoneczny, choroba wysokościowa. W kieszeni stale masz papier i mokre chusteczki. Poruszasz się w nieznanej przestrzeni i zastanawiasz, czy zdążysz. Zastanawiasz się, jak daleko możesz odejść od miejsca, w którym jest coś na podobieństwo kibla. Wieczorem trzęsiesz się w śpiworze, jakbyś miał grypę, ale to od słońca. Serce bije szybkim, podskórnym rytmem i nie można spać, bo wjechać na te cztery tysiące metrów na łeb na szyję, bez przygotowania. Wszystko, co widzisz, cały ten nadprzyrodzony i przedwieczny Pamir, przesłonięte jest zmęczeniem, cielesnością. Własne, ale nieco obce ciało odgradza od cudowności świata. Tak. Oprócz bagażu dźwigasz ciepłe mięso. Im dalej od domu, tym cięższe. Trudno o nim zapomnieć. Przypomina, domaga się w dzień i w nocy. Można napić się koniaku Biszkek, ale tak wysoko słabiej działa i tylko powiększa bezsenność na kolorowych dywanach. Któregoś wieczoru, może po tym płaskowyżu za rzeką, poszedłem do łaźni. Byłem ledwo żywy. Łaźnia miała wielkość dwóch wychodków. Na cementowej podłodze stał baniak z ciepłą wodą i drugi z zimną. Na drewnianej ławie leżał czerpak i stało wiadro. Pomieszałem zimną z gorącą. Zacząłem się polewać. Ledwo żywe ciało i skórę spiekłą od soli, którą sama wydzielała w upale. Zaznałem w życiu wielu przyjemności, ale to była jedna z większych. Wystarczyło pół wiadra wody przywiezionej za pieniądze Bóg wie skąd i trochę saksaułowych patyków zebranych na pustyni. W łaźni było okienko. Wychodziło na wschód, za rzekę, na góry. Nad górami wschodził księżyc. Była pełnia. Podnosił się srebrny i wielki, jakby wyruszał z Sinciangu, jakby wstawał z Chin. Nie wiem, po co się wyjeżdża. Żeby usłyszeć o poranku turkot blaszanej taczki? Żeby z okienka łaźni jak dwa sraczyki zobaczyć księżyc na Ujgurem? Że nie Buchara, nie Samarkanda, tylko to? Niewykluczone.

Andrzej Stasiuk, Wschód, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014, s. 195-196.





  
  

niedziela, 25 stycznia 2015

Inés, pani mej duszy / Inés del Alma Mía


          Owe słuszne racje przydały mi się w latach przymusowej czystości, w których moje serce nauczyło się żyć w okowach, jednak ciało nigdy nie przestało domagać się swego. W Nowym Świecie powietrze jest gorące, rozpala zmysły, wszystko jest bardziej nasycone, kolory, zapachy, smaki; nawet kwiaty ze swymi straszliwymi aromatami i owoce, ciepłe i lepkie, skłaniają do lubieżności. W Cartagenie i potem w Panamie zaczęłam wątpić w zasady, jakimi kierowałam się w Hiszpanii. Moja młodość przemijała, życie przeciekało mi przez palce... Kogo obchodziła moja cnota? Kto mnie oceniał? Doszłam do wniosku, że w Indiach Bóg  musi być bardziej wyrozumiały niż w Estremadurze. Skoro przebacza zbrodnie popełnione w jego imię przeciwko tysiącom Indian, z pewnością wybaczy biednej kobiecie chwilę słabości.
 Isabel Allende, Inés, pani mej duszy, tł. Marta Jordan, MUZA SA, Warszawa 2008, s. 101-102.