czwartek, 18 sierpnia 2016

Komu bije dzwon / For Whom the Bell Tolls


- Ziemia się poruszyła - rzekła Maria, nie patrząc na nią. - Naprawdę. To było coś, czego nie potrafię opowiedzieć.
- Ach tak - rzekła Pilar. Głos jej był znowu ciepły, serdeczny, bez śladu przymusu, ale Robert Jordan zauważył drobne kropelki potu na jej czole i górnej wardze.
- Więc to było. Więc było.
- Mówię prawdę - odparła Maria i przygryzła wargi.
- Pewnie, że prawdę - powiedziała Pilar łagodnie.
- Ale nie opowiadaj tego nawet swoim bliskim, bo ci nigdy nie uwierzą. Nie masz ty czasem krwi Cali, Inglés?
Robert Jordan pomógł jej wstać.
- Nie - odpowiedział. - Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.

- Maria też nie ma, o ile jej wiadomo - rzekła Pilar.
- Pues es muy raro. Bardzo to dziwne.
- Ale tak się stało, Pilar - powiedziała Maria.
- Cómo que no, hija? - odparła Pilar. - Czemu by nie, córko? Kiedy byłam młoda, ziemia tak mi się poruszała, że aż czułam, jak się cała przesuwa i strach mnie oblatywał, czy aby spode mnie nie ucieknie. Tak było każdej nocy.
- Kłamiesz - rzekła Maria.
- Tak - odpowiedziała Pilar. - Kłamię. Ziemia nigdy nie porusza się więcej niż trzy razy w życiu. Rzeczywiście się poruszyła?
- Tak - odparła dziewczyna. - Naprawdę.
- A tobie, Inglés? - spojrzała Pilar na Roberta Jordana. - Tylko nie kłam.
- Też - odpowiedział. - Naprawdę.
- To dobrze - rzekła Pilar. - Dobrze. To jest coś.
Ernest Hemingway, Komu bije dzwon, przeł. Bronisław Zieliński, Ediciones Altaya Polska, 2002.




     So if your life trades its seventy years for seventy hours I have that value now and I am lucky enough to know it. And if there is not any such thing as a long time, nor the rest of your lives, nor from now on, but there is only now, why then now is the thing to praise and I am very happy with it. Now, ahora, maintenant, heute. Now, it has a funny sound to be a whole world and your life. Esta noche, tonight, ce soir, heute abend. Life and wife, Vie and Mari. No it didn’t work out. The French turned it into husband. There was now and frau; but that did not prove anything either. Take dead, mort, muerto, and todt. Todt was the deadest of them all. War, guerre, guerra, and krieg. Krieg was the most like war, or was it? Or was it only that he knew German the least well? Sweetheart, chérie, prenda, and schatz. He would trade them all for Maria. There was a name. 

***

“The earth moved,” Maria said, not looking at the woman. “Truly. It was a thing I cannot tell thee.”
“So,” Pilar said and her voice was warm and friendly and there was no compulsion in it. But Robert Jordan noticed there were small drops of perspiration on her forehead and her lips. “So there was that. So that was it.”
“It is true,” Maria said and bit her lip.
“Of course it is true,” Pilar said kindly. “But do not tell it to your own people for they never will believe you. You have no Cali blood, Inglés?
She got to her feet, Robert Jordan helping her up.
“No,” he said. “Not that I know of.”
“Nor has the Maria that she knows of,” Pilar said. “Pues es muy raro. It is very strange.”
“But it happened, Pilar,” Maria said.
Cómo que no, hija?” Pilar said. “Why not, daughter? When I was young the earth moved so that you could feel it all shift in space and were afraid it would go out from under you. It happened every night.”
“You lie,” Maria said.
“Yes,” Pilar said. “I lie. It never moves more than three times in a lifetime. Did it really move?”
“Yes,” the girl said. “Truly.”
“For you, Inglés?” Pilar looked at Robert Jordan. “Don’t lie.”
“Yes,” he said. “Truly.”
“Good,” said Pilar. “Good. That is something.”

Ernest Hemingway, For Whom the Bells Tolls, USA, 1940.


sobota, 26 grudnia 2015

Lapidarium V


Kiedy się spieszysz, nic nie widzisz, nic nie przeżywasz, niczego nie doświadczasz, nie myślisz! Szybkie tempo wysusza najgłębsze warstwy twojej duszy, stępia twoją wrażliwość, wyjaławia cię i odczłowiecza.
Ryszard Kapuściński, Lapidarium V, Czytelnik, Warszawa 2002.

środa, 29 lipca 2015

Życie to jednak strata jest


Dorota Wodecka: Nie wie pan, czy kobieta, z którą pan jest od dwudziestu lat, jest szczęśliwa?
Andrzej Stasiuk: No czasami mówi, że mnie kocha (śmiech). I uśmiecha się do mnie.
DW: A pan też jej to mówi?
AS: Nie za często. Nie lubię ostentacji. Uczucia są po to, żeby je przeżywać, a nie gadać o nich. Ale bardzo dużo rozmawiamy, choć kiedy milkniemy na pół godziny, Monika uważa, że rozmawiamy za mało. Z przerażeniem patrzę na ludzi, którzy żyją razem i się nudzą albo nie rozmawiają ze sobą całymi latami. My z ulgą wracamy do swego towarzystwa, kiedy się gdzieś wynudzimy. Ani sekundy w życiu nie nudziłem się z Moniką. Jest we mnie ciekawość jej myśli, tego, co powie, ciekawość jej uczuć, jej życia. Jak gdzieś jadę i nie ma obok jej w samochodzie, to się czuję niepełny. Nie mam komu powiedzieć o tym, jak jest, co widzę. Bez niej jestem jak czegoś ćwierć albo pół.
DW: Wszędzie razem w podróż?
AS: Zawsze! Pani myśli, że ja bym do Albanii pojechał? Ja?! Po co?! To ona to wymyśliła!
DW: A pan podjął wyzwanie, by jej zaimponować?
AS: Prawie wszystko, co robię w życiu, robię ze świadomością, że ona będzie miała z tym kontakt, że będzie musiała się z tym zetknąć. Opanowałem trudną sztukę eseju. Ja, prostaczek z Beskidu Niskiego, napisałem „Tekturowy samolot”, stricte intelektualną rzecz, po to, by zaimponować Monice. Pisałem w okresie wyjątkowego ożywienia intelektualnego: Monika pracowała wtedy nad doktoratem z tej swojej antropologii, mieszkaliśmy w Czarnem, w chałupie bez prądu, i całymi dniami, tygodniami mówiliśmy tylko o eseistyce antropologicznej. Nie miała z kim gadać, była skazana na moje partnerstwo intelektualne. I gdzieś na poboczu jej „Błazna” powstawały moje eseje. Ale takie są przecież kulisy literatury (śmiech). Jak nie pieniądze, to miłość.

Andrzej Stasiuk w rozmowach z Dorotą Wodecką, Życie to jednak strata jest, Wyd. Czarne i Agora, Warszawa 2015, s. 9-10.

Dorota Wodecka: A jakie kobiety są ładne?
Andrzej Stasiuk: Kobiece. Duże. Nie znoszę chudych bab. Przecież cielesność nas w nich pociąga, ciepło, dotyk, a jak tu przytulić się do szkieletu?! Przepraszam, że tak mówię, ale współczesna kultura hodowli takich samych egzemplarzy to coś strasznego. Kobieta ma pierdolca, bo parę kilogramów więcej waży! To jest morderstwo na człowieku! Ludzie! Obsesja zdrowia i chudości! W Hamburgu poszedłem po południu na spacer do parku i myślałem, że mnie kurwa stratują. Nie było ani jednego spacerującego! Wszyscy w tych strojach, wszyscy chudzi jak kościotrupy i myślę: gdzie ja jestem!? Atak szkieletorów! A ja chciałem się przejść niespiesznie, wypiwszy piwo, będąc nieco grubym. Czułem się dyskryminowany. Poszedłem stamtąd.

Tamże, s. 17.

AS: Ale chłopaki są najfajniejsze. Piętnasto-, szesnastoletnie z tymi biednymi, bladymi twarzami, z odstającymi uszami tak są na ciuchy napaleni! Już nie na samochody, tylko na ciuchy! I przymierzają jakąś fajansiarską bluzę, na którą człowiek by w życiu nie spojrzał, i okręcają się jak dziewczyny na wybiegu. To jest niesamowite. Pożądanie gówniażerii, takiego gówna, przedmiotów, no szmat. Facet nie może pożądać ubrania na miłość Pana Boga! Facet może pożądać kobiety i samochodu. I nie kosmetyków!

DW: Ma pachnieć męskim potem?

AS: No powinien się kurwa myć, ale bez przesady. Są tacy, co mają 40 buteleczek na każdą godzinę dnia! No ludzie! Facet powinien się niszczyć, powinien się zużywać, ale to jest odbicie głębszego zjawiska, czyli obsesji nieśmiertelności. A facet akurat powinien być śmiertelny. Podejmować wyzwanie! Dlatego te Bałkany są takie pociągające, bo tam jeszcze nie jest wszystko na głowie postawione. Świat przypomina dawny świat, który był, jaki był, ale była w nim większa godność.
Tamże, s. 14-15.



 

Zuza albo czas oddalenia


Ktoś, kogo pokochasz w całej rozpaczy konającego serca, ktoś, bez kogo nie potrafisz żyć – już jest w pobliżu, spotykasz go, gadasz z nim, spoglądasz nań i jeszcze nie wiesz, że spoglądasz w otchłań, spierasz się z przeznaczeniem. Spotkałeś los, i to los definitywny – zostało ci tyle, że nie zdążysz się odkochać.

Jerzy Pilch, Zuza albo czas oddalenia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015, s. 15.

Ciągle mi się wydawało, że jest. Dbałem o to, by kobiety, z którymi byłem – były ze mną w sensie ścis­łym. To znaczy na okrągło, przez dwadzieścia cztery godziny bez przerwy. Wspólne spacery, obiady i czytanie gazet. Wspólna fizjologia, te same choroby, ten sam zapach ciała, jednaki rytm oddechu.
Teraz piętnuje się takie związki. Nie można wchodzić sobie na głowę, to czysta toksyka, nawet w amoku miłosnym nie wolno tłumić potrzeb drugiego człowieka, najbardziej kochająca się para musi dbać o margines – i to spory margines – wolności etc., etc.
Otóż albo jesteśmy parą, albo nie. Jak jesteśmy, to nie tylko włazimy sobie na głowę, ale też na ramiona, piersi, tułów, ręce, nogi, płuca, nerki, serce, też na flaki, mózg, ślepą kiszkę. Do zesrania, uduszenia, utraty wszystkiego – swoistości, indywidualności i wolności zwłaszcza. Nie ma dystansu, respektu i innych klęsk – jest wzajemne pożeranie siebie. Jeśli szczerze kochasz, w zasadzie cię nie ma. Twoje ciało po katastrofie, którą jakimś cudem przeżyłeś, zmieszane z jej szczątkami – co jest czyje? Twoja dusza z tamtą połączona nie zna dokładnie swoich granic. Konieczny nie tylko dwuosobowy sedes, ale i trumna. Prawdziwa miłość ma wysoką temperaturę i z lekka cuchnie rozkładem. Prawdziwa miłość to szaleństwo – para szaleńców pielęgnujących nie­zależność? Ani szaleństwa, ani miłości, ani niezależności. „O każdej dobie będę ja przy tobie” – oto dewiza tych, co po staremu wierzą w niezapomnianą utratę zmysłów, rozumu i przytomności. Albo miłość, albo wolność. Moje byłe znają tę poezję; Zuza poznała zaledwie wstęp, i to niecały. Zasypiałem w fotelu, budziłem się i byłem pewien tak jak zawsze: ktoś jest przy mnie. Z kuchni dochodził jakiś szelest, nic dziwnego, ktoś przecież ze mną mieszka. Kto? Nie jestem pewien, w której fazie życia się obudziłem.
Tamże, s. 32-33.

Można zakochać się w kobiecie, która nie lubi książek? Można, ale po co? Kto przy zdrowych zmysłach zakochuje się w kobiecie, która nie lubi książek?
Tamże, s. 110.





czwartek, 9 kwietnia 2015

Zarys rozkładu / Précis de décomposition

 O melancholii

Skoro nie możemy wyzwolić się się od siebie, z rozkoszą pożeramy siebie. Na próżno będziemy wzywać Księcia Ciemności, który mógłby nas obdarzyć konkretnym przekleństwem - jesteśmy chorzy mimo braku choroby, potępieni mimo braku grzechu. Melancholia to egoizm pogrążony we śnie: nie dostrzegasz nic na zewnątrz siebie, żadnych przedmiotów miłości lub nienawiści, wciąż tylko to samo tęskne bagno, wciąż na nowo ten sam upadek potępionego w świecie bez piekła, nieustająca pasja umierania... O ile smutek zadowala się ograniczonymi ramami wyznaczonymi przez fortunę, o tyle melancholii potrzebna jest rozpusta przestrzeni, pejzaż nieskończoności, by mogła rozsiewać swoje posępne, mgliste wdzięki, swój bezkształtny ból, który nie tylko wzbrania się przed uleczeniem, ale też boi się wyznaczenia granic swego rozproszenia i swego falowania. Melancholia, ten przedziwny kwiat miłości własnej, rozkwita pośród trucizn, z nich czerpie swoje soki, siłę swojej słabości. Karmi się tym, co ją truje, pod swą melodyjną nazwą skrywa Dumę Porażki i Rozczulanie się nad sobą...
Emile M. Cioran, Zarys rozkładu, przeł. Magdalena Kowalska, Wydawnictwo KR, Warszawa 2006, s. 153.

***
Hiszpania

Każdy naród w swoich dziejach na swój sposób wyraża boskie przymioty, ale żarliwość Hiszpanii pozostaje jedyna w swoim rodzaju. Gdyby udzieliła się reszcie świata, Bóg wyczerpałby się i pozostał ogołocony, opróżniony z samego Siebie. Dlatego właśnie, ze strachu przed ostatecznym zniknięciem, w odruchu samoobrony, pozwala, by w jego krajach rozkwitał ateizm. (...)
          Świętość  zawsze jest mniej lub bardziej hiszpańska: gdyby Bóg był cyklopem, Hiszpania byłaby jego okiem.
Tamże, s. 184-185.




wtorek, 10 lutego 2015

Samotność Portugalczyka


           Ale choć turyści są częścią składową każdego popularnego miasta, to nie da się ukryć, że mącą nieco jego prawdziwy wizerunek. Lizbonie nadają dynamiczności i nerwowości. Prawdziwe życie portugalskiej stolicy przypomina jednak bardziej powolne ruchy Marii, staruszka i pucybuta niż gorączkowe przemieszczanie się turystów z jednego punktu widokowego do drugiego. Więcej tam spoczynku niż pobudzenia. Dlatego staram się wymazać turystów z obrazu Lizbony. (...)
            Turyści w zderzeniu z Lizboną i tak są bezsilni. Wim Wenders w filmie Lisbon Story wyznał, że im bardziej przypatrywał się miastu, tym bardziej się ono cofało. Jakby cząstkę chciało zostawić dla siebie. Zrozumiał, że nie da się poznać go do końca, jeśli nie jest się Portugalczykiem. I trzeba się z tym pogodzić. Podróżnik zawsze tylko prześlizguje się po ciele obcego miejsca, rzadko kiedy trafi na nerw, który poprowadzi go głębiej. Pozostaje przyglądanie się. Dlatego gdy momentami Lizbona lub jej mieszkańcy nie chcieli się przede mną otworzyć, nie naciskałam. Patrzyłam na nią i próbowałam ogarnąć. Obraz za każdym razem układał się inaczej. Jak dowolnie wybrany zestaw azulejos. Mozaika.
Iza Klementowska, Samotność Portugalczyka, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec, 2014, s. 194-195.