sobota, 26 grudnia 2015

Lapidarium V


Kiedy się spieszysz, nic nie widzisz, nic nie przeżywasz, niczego nie doświadczasz, nie myślisz! Szybkie tempo wysusza najgłębsze warstwy twojej duszy, stępia twoją wrażliwość, wyjaławia cię i odczłowiecza.
Ryszard Kapuściński, Lapidarium V, Czytelnik, Warszawa 2002.

środa, 29 lipca 2015

Życie to jednak strata jest


Dorota Wodecka: Nie wie pan, czy kobieta, z którą pan jest od dwudziestu lat, jest szczęśliwa?
Andrzej Stasiuk: No czasami mówi, że mnie kocha (śmiech). I uśmiecha się do mnie.
DW: A pan też jej to mówi?
AS: Nie za często. Nie lubię ostentacji. Uczucia są po to, żeby je przeżywać, a nie gadać o nich. Ale bardzo dużo rozmawiamy, choć kiedy milkniemy na pół godziny, Monika uważa, że rozmawiamy za mało. Z przerażeniem patrzę na ludzi, którzy żyją razem i się nudzą albo nie rozmawiają ze sobą całymi latami. My z ulgą wracamy do swego towarzystwa, kiedy się gdzieś wynudzimy. Ani sekundy w życiu nie nudziłem się z Moniką. Jest we mnie ciekawość jej myśli, tego, co powie, ciekawość jej uczuć, jej życia. Jak gdzieś jadę i nie ma obok jej w samochodzie, to się czuję niepełny. Nie mam komu powiedzieć o tym, jak jest, co widzę. Bez niej jestem jak czegoś ćwierć albo pół.
DW: Wszędzie razem w podróż?
AS: Zawsze! Pani myśli, że ja bym do Albanii pojechał? Ja?! Po co?! To ona to wymyśliła!
DW: A pan podjął wyzwanie, by jej zaimponować?
AS: Prawie wszystko, co robię w życiu, robię ze świadomością, że ona będzie miała z tym kontakt, że będzie musiała się z tym zetknąć. Opanowałem trudną sztukę eseju. Ja, prostaczek z Beskidu Niskiego, napisałem „Tekturowy samolot”, stricte intelektualną rzecz, po to, by zaimponować Monice. Pisałem w okresie wyjątkowego ożywienia intelektualnego: Monika pracowała wtedy nad doktoratem z tej swojej antropologii, mieszkaliśmy w Czarnem, w chałupie bez prądu, i całymi dniami, tygodniami mówiliśmy tylko o eseistyce antropologicznej. Nie miała z kim gadać, była skazana na moje partnerstwo intelektualne. I gdzieś na poboczu jej „Błazna” powstawały moje eseje. Ale takie są przecież kulisy literatury (śmiech). Jak nie pieniądze, to miłość.

Andrzej Stasiuk w rozmowach z Dorotą Wodecką, Życie to jednak strata jest, Wyd. Czarne i Agora, Warszawa 2015, s. 9-10.

Dorota Wodecka: A jakie kobiety są ładne?
Andrzej Stasiuk: Kobiece. Duże. Nie znoszę chudych bab. Przecież cielesność nas w nich pociąga, ciepło, dotyk, a jak tu przytulić się do szkieletu?! Przepraszam, że tak mówię, ale współczesna kultura hodowli takich samych egzemplarzy to coś strasznego. Kobieta ma pierdolca, bo parę kilogramów więcej waży! To jest morderstwo na człowieku! Ludzie! Obsesja zdrowia i chudości! W Hamburgu poszedłem po południu na spacer do parku i myślałem, że mnie kurwa stratują. Nie było ani jednego spacerującego! Wszyscy w tych strojach, wszyscy chudzi jak kościotrupy i myślę: gdzie ja jestem!? Atak szkieletorów! A ja chciałem się przejść niespiesznie, wypiwszy piwo, będąc nieco grubym. Czułem się dyskryminowany. Poszedłem stamtąd.

Tamże, s. 17.

AS: Ale chłopaki są najfajniejsze. Piętnasto-, szesnastoletnie z tymi biednymi, bladymi twarzami, z odstającymi uszami tak są na ciuchy napaleni! Już nie na samochody, tylko na ciuchy! I przymierzają jakąś fajansiarską bluzę, na którą człowiek by w życiu nie spojrzał, i okręcają się jak dziewczyny na wybiegu. To jest niesamowite. Pożądanie gówniażerii, takiego gówna, przedmiotów, no szmat. Facet nie może pożądać ubrania na miłość Pana Boga! Facet może pożądać kobiety i samochodu. I nie kosmetyków!

DW: Ma pachnieć męskim potem?

AS: No powinien się kurwa myć, ale bez przesady. Są tacy, co mają 40 buteleczek na każdą godzinę dnia! No ludzie! Facet powinien się niszczyć, powinien się zużywać, ale to jest odbicie głębszego zjawiska, czyli obsesji nieśmiertelności. A facet akurat powinien być śmiertelny. Podejmować wyzwanie! Dlatego te Bałkany są takie pociągające, bo tam jeszcze nie jest wszystko na głowie postawione. Świat przypomina dawny świat, który był, jaki był, ale była w nim większa godność.
Tamże, s. 14-15.



 

Zuza albo czas oddalenia


Ktoś, kogo pokochasz w całej rozpaczy konającego serca, ktoś, bez kogo nie potrafisz żyć – już jest w pobliżu, spotykasz go, gadasz z nim, spoglądasz nań i jeszcze nie wiesz, że spoglądasz w otchłań, spierasz się z przeznaczeniem. Spotkałeś los, i to los definitywny – zostało ci tyle, że nie zdążysz się odkochać.

Jerzy Pilch, Zuza albo czas oddalenia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015, s. 15.

Ciągle mi się wydawało, że jest. Dbałem o to, by kobiety, z którymi byłem – były ze mną w sensie ścis­łym. To znaczy na okrągło, przez dwadzieścia cztery godziny bez przerwy. Wspólne spacery, obiady i czytanie gazet. Wspólna fizjologia, te same choroby, ten sam zapach ciała, jednaki rytm oddechu.
Teraz piętnuje się takie związki. Nie można wchodzić sobie na głowę, to czysta toksyka, nawet w amoku miłosnym nie wolno tłumić potrzeb drugiego człowieka, najbardziej kochająca się para musi dbać o margines – i to spory margines – wolności etc., etc.
Otóż albo jesteśmy parą, albo nie. Jak jesteśmy, to nie tylko włazimy sobie na głowę, ale też na ramiona, piersi, tułów, ręce, nogi, płuca, nerki, serce, też na flaki, mózg, ślepą kiszkę. Do zesrania, uduszenia, utraty wszystkiego – swoistości, indywidualności i wolności zwłaszcza. Nie ma dystansu, respektu i innych klęsk – jest wzajemne pożeranie siebie. Jeśli szczerze kochasz, w zasadzie cię nie ma. Twoje ciało po katastrofie, którą jakimś cudem przeżyłeś, zmieszane z jej szczątkami – co jest czyje? Twoja dusza z tamtą połączona nie zna dokładnie swoich granic. Konieczny nie tylko dwuosobowy sedes, ale i trumna. Prawdziwa miłość ma wysoką temperaturę i z lekka cuchnie rozkładem. Prawdziwa miłość to szaleństwo – para szaleńców pielęgnujących nie­zależność? Ani szaleństwa, ani miłości, ani niezależności. „O każdej dobie będę ja przy tobie” – oto dewiza tych, co po staremu wierzą w niezapomnianą utratę zmysłów, rozumu i przytomności. Albo miłość, albo wolność. Moje byłe znają tę poezję; Zuza poznała zaledwie wstęp, i to niecały. Zasypiałem w fotelu, budziłem się i byłem pewien tak jak zawsze: ktoś jest przy mnie. Z kuchni dochodził jakiś szelest, nic dziwnego, ktoś przecież ze mną mieszka. Kto? Nie jestem pewien, w której fazie życia się obudziłem.
Tamże, s. 32-33.

Można zakochać się w kobiecie, która nie lubi książek? Można, ale po co? Kto przy zdrowych zmysłach zakochuje się w kobiecie, która nie lubi książek?
Tamże, s. 110.





czwartek, 9 kwietnia 2015

Zarys rozkładu / Précis de décomposition

 O melancholii

Skoro nie możemy wyzwolić się się od siebie, z rozkoszą pożeramy siebie. Na próżno będziemy wzywać Księcia Ciemności, który mógłby nas obdarzyć konkretnym przekleństwem - jesteśmy chorzy mimo braku choroby, potępieni mimo braku grzechu. Melancholia to egoizm pogrążony we śnie: nie dostrzegasz nic na zewnątrz siebie, żadnych przedmiotów miłości lub nienawiści, wciąż tylko to samo tęskne bagno, wciąż na nowo ten sam upadek potępionego w świecie bez piekła, nieustająca pasja umierania... O ile smutek zadowala się ograniczonymi ramami wyznaczonymi przez fortunę, o tyle melancholii potrzebna jest rozpusta przestrzeni, pejzaż nieskończoności, by mogła rozsiewać swoje posępne, mgliste wdzięki, swój bezkształtny ból, który nie tylko wzbrania się przed uleczeniem, ale też boi się wyznaczenia granic swego rozproszenia i swego falowania. Melancholia, ten przedziwny kwiat miłości własnej, rozkwita pośród trucizn, z nich czerpie swoje soki, siłę swojej słabości. Karmi się tym, co ją truje, pod swą melodyjną nazwą skrywa Dumę Porażki i Rozczulanie się nad sobą...
Emile M. Cioran, Zarys rozkładu, przeł. Magdalena Kowalska, Wydawnictwo KR, Warszawa 2006, s. 153.

***
Hiszpania

Każdy naród w swoich dziejach na swój sposób wyraża boskie przymioty, ale żarliwość Hiszpanii pozostaje jedyna w swoim rodzaju. Gdyby udzieliła się reszcie świata, Bóg wyczerpałby się i pozostał ogołocony, opróżniony z samego Siebie. Dlatego właśnie, ze strachu przed ostatecznym zniknięciem, w odruchu samoobrony, pozwala, by w jego krajach rozkwitał ateizm. (...)
          Świętość  zawsze jest mniej lub bardziej hiszpańska: gdyby Bóg był cyklopem, Hiszpania byłaby jego okiem.
Tamże, s. 184-185.




wtorek, 10 lutego 2015

Samotność Portugalczyka


           Ale choć turyści są częścią składową każdego popularnego miasta, to nie da się ukryć, że mącą nieco jego prawdziwy wizerunek. Lizbonie nadają dynamiczności i nerwowości. Prawdziwe życie portugalskiej stolicy przypomina jednak bardziej powolne ruchy Marii, staruszka i pucybuta niż gorączkowe przemieszczanie się turystów z jednego punktu widokowego do drugiego. Więcej tam spoczynku niż pobudzenia. Dlatego staram się wymazać turystów z obrazu Lizbony. (...)
            Turyści w zderzeniu z Lizboną i tak są bezsilni. Wim Wenders w filmie Lisbon Story wyznał, że im bardziej przypatrywał się miastu, tym bardziej się ono cofało. Jakby cząstkę chciało zostawić dla siebie. Zrozumiał, że nie da się poznać go do końca, jeśli nie jest się Portugalczykiem. I trzeba się z tym pogodzić. Podróżnik zawsze tylko prześlizguje się po ciele obcego miejsca, rzadko kiedy trafi na nerw, który poprowadzi go głębiej. Pozostaje przyglądanie się. Dlatego gdy momentami Lizbona lub jej mieszkańcy nie chcieli się przede mną otworzyć, nie naciskałam. Patrzyłam na nią i próbowałam ogarnąć. Obraz za każdym razem układał się inaczej. Jak dowolnie wybrany zestaw azulejos. Mozaika.
Iza Klementowska, Samotność Portugalczyka, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec, 2014, s. 194-195.



poniedziałek, 2 lutego 2015

Pochwała macochy / Elogio a la madrastra

         
            "Ty, to nie ty, ale moja wyobraźnia", szepce jej on - jak mi wyznała - kiedy ją kocha. "Dziś nie będziesz Lukrecją, lecz Wenus, dziś z Peruwianki przeistoczysz się we Włoszkę, a z istoty ziemskiej w boginię i symbol".
          Być może rzeczywiście tak się dzieje w wyrafinowanych rojeniach Don Rigoberta. Ale ona nadal jest realna, konkretna, żywa jak niezerwana z krzewu róża lub śpiewający ptak. Czyż nie jest piękną kobietą? Tak, przepiękną. Przede wszystkim w tej właśnie chwili, kiedy zaczynają się budzić jej instynkty dzięki przemyślnej alchemii długo brzmiących nut płynących z organów, drżącym spojrzeniom muzyka i żarliwym sprośnościom, które sączę jej do ucha. Moja lewa dłoń, na jej piersi, czuje, jak jej skóra z wolna napręża się i rozgrzewa. Jej krew zaczyna wrzeć. Jest to właśnie chwila, w której ona osiąga pełnię lub (by rzec to uczenie) stan, zwany przez filozofów absolutem, przez alchemików zaś transsubstancją.
Mario Vargas Llosa, Pochwała macochy, przeł.  Carlos Marrodán Casas, MUZA SA, Warszawa 2004, s. 87-88.

 okładka wydawnictwa Znak


          "Tú no eres tú sino mi fantasía", dice ella que le susurra cuando la ama. "Hoy no serás Lucrecia sino Venus y hoy pasarás de peruana a italiana y de terrestre a diosa y símbolo".
           Tal vez sea así, en las alambicadas quimeras de don Rigoberto. Pero ella sigue siendo real, concreta, viva como una rosa sin arrancar de la rama o una avecilla que canta. ¿No es una mujer hermosa? Sí, hermosísima."


środa, 28 stycznia 2015

Wschód

         
           Nie wiadomo, po co się wyjeżdża. Wszystko jest zbyt męczące, by nazwać to przyjemnością. Sraczka, udar słoneczny, choroba wysokościowa. W kieszeni stale masz papier i mokre chusteczki. Poruszasz się w nieznanej przestrzeni i zastanawiasz, czy zdążysz. Zastanawiasz się, jak daleko możesz odejść od miejsca, w którym jest coś na podobieństwo kibla. Wieczorem trzęsiesz się w śpiworze, jakbyś miał grypę, ale to od słońca. Serce bije szybkim, podskórnym rytmem i nie można spać, bo wjechać na te cztery tysiące metrów na łeb na szyję, bez przygotowania. Wszystko, co widzisz, cały ten nadprzyrodzony i przedwieczny Pamir, przesłonięte jest zmęczeniem, cielesnością. Własne, ale nieco obce ciało odgradza od cudowności świata. Tak. Oprócz bagażu dźwigasz ciepłe mięso. Im dalej od domu, tym cięższe. Trudno o nim zapomnieć. Przypomina, domaga się w dzień i w nocy. Można napić się koniaku Biszkek, ale tak wysoko słabiej działa i tylko powiększa bezsenność na kolorowych dywanach. Któregoś wieczoru, może po tym płaskowyżu za rzeką, poszedłem do łaźni. Byłem ledwo żywy. Łaźnia miała wielkość dwóch wychodków. Na cementowej podłodze stał baniak z ciepłą wodą i drugi z zimną. Na drewnianej ławie leżał czerpak i stało wiadro. Pomieszałem zimną z gorącą. Zacząłem się polewać. Ledwo żywe ciało i skórę spiekłą od soli, którą sama wydzielała w upale. Zaznałem w życiu wielu przyjemności, ale to była jedna z większych. Wystarczyło pół wiadra wody przywiezionej za pieniądze Bóg wie skąd i trochę saksaułowych patyków zebranych na pustyni. W łaźni było okienko. Wychodziło na wschód, za rzekę, na góry. Nad górami wschodził księżyc. Była pełnia. Podnosił się srebrny i wielki, jakby wyruszał z Sinciangu, jakby wstawał z Chin. Nie wiem, po co się wyjeżdża. Żeby usłyszeć o poranku turkot blaszanej taczki? Żeby z okienka łaźni jak dwa sraczyki zobaczyć księżyc na Ujgurem? Że nie Buchara, nie Samarkanda, tylko to? Niewykluczone.

Andrzej Stasiuk, Wschód, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014, s. 195-196.





  
  

niedziela, 25 stycznia 2015

Inés, pani mej duszy / Inés del Alma Mía


          Owe słuszne racje przydały mi się w latach przymusowej czystości, w których moje serce nauczyło się żyć w okowach, jednak ciało nigdy nie przestało domagać się swego. W Nowym Świecie powietrze jest gorące, rozpala zmysły, wszystko jest bardziej nasycone, kolory, zapachy, smaki; nawet kwiaty ze swymi straszliwymi aromatami i owoce, ciepłe i lepkie, skłaniają do lubieżności. W Cartagenie i potem w Panamie zaczęłam wątpić w zasady, jakimi kierowałam się w Hiszpanii. Moja młodość przemijała, życie przeciekało mi przez palce... Kogo obchodziła moja cnota? Kto mnie oceniał? Doszłam do wniosku, że w Indiach Bóg  musi być bardziej wyrozumiały niż w Estremadurze. Skoro przebacza zbrodnie popełnione w jego imię przeciwko tysiącom Indian, z pewnością wybaczy biednej kobiecie chwilę słabości.
 Isabel Allende, Inés, pani mej duszy, tł. Marta Jordan, MUZA SA, Warszawa 2008, s. 101-102.